*Narrator*
Przestraszony
napastnik sprawdził puls leżącego chłopaka, jednak go nie wyczuł.
Nie chcąc odpowiadać za jego śmierć szybko posprzątał miejsce
zbrodni, aby nie było nigdzie jego DNA po czym niepostrzeżenie
opuścił dom Lynchów. Ross leżał tam początkowo nieprzytomny.
Kałuża krwi powiększała się z każdą sekundą, a jego bezwładne
ciało robiło się coraz zimniejsze i bledsze. Czy to właśnie
oznaczało koniec? Czy jego jakże krótki żywot właśnie dobiegł
końca? Tak po prostu, bez żadnej zapowiedzi miał umrzeć w jakże młodym
wieku?
-
Ross, jesteśmy! - Krzyknęła rodzina Lynch, na której czele szedł
Riker. Przyszli do domu kilkanaście minut po całym zdarzeniu. Nikt
im nie odpowiedział, więc pomyśleli, że blondyna po prostu nie ma w domu.
Wkroczyli wolno i zajęli miejsca w salonie. Stormie i Mark usiedli
na kanapie, a obok nich Rydel i Ellington. Na oparciu usiadł Rocky,
a Ryland na jednym z dwóch wolnych foteli obok sofy.
-
Pójdę coś zjeść. - Poinformował Riker i wszedł do kuchni. Aż
go zatkało gdy zobaczył Rossa w kałuży krwi. - Rocky, dzwoń po
pogotowie! - Krzyknął najstarszy i rzucił się w stronę
poszkodowanego. Wyczuł puls. Odetchnął z ulgą i wziął z ziemi
szmatkę po czym ucisnął nią ranę z tyłu głowy.
-
Ale o co...? - Zapytał Rocky wchodząc do kuchni, jednak nie
dokończył pytania widząc ciało. Szybko sięgnął po telefon i
zadzwonił po pogotowie. Po chwili do kuchni weszła pozostała część
rodziny oraz Ellington.
-
Ross, nie! - Krzyczała zapłakana Rydel i chciała podbiec do
umierającego brata, jednak jej chłopak w ostatniej chwili złapał
ją w talii silnymi ramionami i przyciągnął do siebie.
-
Spokojnie, wyjdzie z tego. - Wyszeptał jej do ucha i wyprowadził z
pomieszczenia, aby nie widziała tej strasznej sceny i próbował ją
uspokoić w jej pokoju przytulając mocno do siebie. Mark to
samo zrobił z płaczącą Stormie. Ryland z kolei czekał przed
domem na przyjazd karetki, a Rocky pomagał Rikerowi zatamować
krwawienie.
Po
5 minutach przyjechał ambulans, a najmłodszy zaprowadził
ratowników na miejsce tragedii. Trzech mężczyzn szybko przeniosło
nieprzytomnego chłopaka na nosze i podążyło w stronę karetki.
Wszystkim obecnym w domu towarzyszył strach, cisza i niemoc.
*Laura*
Gdy
się obudziłam usłyszałam hałas na zewnątrz. Zaciekawiona
wstałam i spojrzałam przez uchylone okno co się dzieje. Przed
domem Lynchów stała karetka.
-
Ross – Pomyślałam pospiesznie i szybko zbiegłam na dół po
schodach. Wybiegłam na dwór i zatrzymałam się na chwilę. To był
on. Ratownicy wnosili do ambulansu mojego narzeczonego. Wyglądał
jak śmierć – blady, posiniaczony, z bandażem na głowie.
Zapłakana zaczęłam do niego biec, jednak nagle coś mnie
powstrzymało. Odwróciłam się, a tam stał blady Ryland i trzymał
mnie za biodra lekko unosząc nad ziemią.
-
Puść mnie! - Krzyknęłam i starałam się wyrwać.
-
Jesteś w ciąży, nie możesz tam iść. - Powiedział młody i miał
rację. Uspokoiłam się, więc postawił mnie z powrotem na ziemi.
-
Co z nim? - Zapytałam zapłakana.
-
Stracił przytomność. Nie będę cię okłamywać, on może z tego
nie wyjść. - Uświadomił mi rzecz oczywistą, ale tak bardzo
straszliwą. Nie chciałam żeby odszedł. Nie teraz, nie gdy jestem
w ciąży. Za bardzo go kocham. Spojrzałam na odjeżdżającą na
sygnale karetkę i przytuliłam się mocno do Rylanda po czym
zaczęłam płakać jak nigdy w życiu.
-
To nie może się tak skończyć. On nie może odejść. - Mówiłam
dławiąc się własnymi łzami.
-
Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że z tego wyjdzie. - Starał się pocieszyć mnie szatyn
i pogłaskał po głowie.
-
Co się właściwie stało? - Zapytałam oddalając się od
przyjaciela i wycierając łzy o sukienkę.
-
To nie był wypadek. - Powiedział Riker pojawiając się obok nas i
pokazując nam worek z kawałkiem tkaniny nienależącej do nikogo z
rodziny. - Policja już jedzie. - Dodał.
-
Cody. - Powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
-
Co? - Zapytał Ryland dotykając mojego ramienia.
-
Groził mu. Mówił, że jeszcze go zniszczy. - Wyjaśniłam
chłopakom przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku godzin.
-
Musisz to powiedzieć policji. - Powiedział Riker i zaprowadził
mnie z Rylandem do domu gdzie posadzili mnie na kanapie i przykryli
kocem.
-
Dobrze się czujesz? - Zapytała Rydel, która przyszła z
Ellingtonem za rękę i usiadła obok mnie.
-
Z ciążą wszystko dobrze. Staram się nie stresować. - Odrzekłam
i poprawiłam koc.
-
Może śpij dzisiaj ze mną. - Zaproponowała, a ja po dłuższej
chwili się zgodziłam. Nie chciałam być tej nocy sama. Bałam się,
że nawiedzą mnie koszmary z Rossem w roli głównej i nie będę
umiała sobie z tym poradzić. Rydel w razie czego zadeklarowała się
mi pomóc i pocieszyć.
*Narrator*
>SZPITAL<
Nieprzytomnego
Rossa szybko przetransportowano do szpitala i przewieziono na jedną
z sal. Lekarz, którego przydzielił mu ordynator zbadał go
dokładnie i zatamował krwawienie.
- Znasz numer do kogoś z jego rodziny? - Zapytał jednego z ratowników.
- Tak - Odpowiedział mu. - Do ojca. - Dodał pospiesznie.
- Zadzwoń i powiedz, aby przyjechał wraz z matką do szpitala, jak najszybciej. - rozkazał z grobową miną, a ratownik szybko wyszedł i wykonał polecenie.
- Znasz numer do kogoś z jego rodziny? - Zapytał jednego z ratowników.
- Tak - Odpowiedział mu. - Do ojca. - Dodał pospiesznie.
- Zadzwoń i powiedz, aby przyjechał wraz z matką do szpitala, jak najszybciej. - rozkazał z grobową miną, a ratownik szybko wyszedł i wykonał polecenie.
<Kilka
minut później>
-
Co z nim panie doktorze? - zapytała rodzicielka Rossa gdy tylko
dostrzegła lekarza.- Proszę usiąść - powiedział, a zmartwieni rodzice zajęli miejsca na wprost mężczyzny. - Państwa syn jest w bardzo ciężkim stanie, jednak stabilnym. Obecnie przebywa w śpiączce i przykro mi to mówić, ale w każdej chwili może umrzeć. - Wyjaśnił z kamiennym spokojem, a kobieta zalała się łzami. Jej mąż próbował ją uspokoić, jednak na marne. - Pozostaje nam już tylko czekać. - Dodał mężczyzna całkowicie dobijając tym rodziców blondyna.
- Czekać? Jesteście lekarzami, zróbcie coś! On nie może umrzeć! Ma całe życie przed sobą! Rozumie pan to czy nie? - Wykrzyczał wręcz wywrócony z równowagi Mark i stanął na równe nogi.
- Spokojnie, proszę pana. Rozumiem, że jest pan zdenerwowany, ale pańskie nerwy w niczym nam tu nie pomogą, a panu synowi już w szczególności. - Uspokajał go medyk.
- Pan doktor ma rację, kochanie. Czy możemy do niego wejść? - Przemówiła blondynka łapiąc męża za rękę i patrząc na lekarza.
- Nie jest to dobry pomysł. Proszę przyjść jutro. - Odpowiedział i podszedł do drzwi.
- Do widzenia. - Powiedziało małżeństwo.
- Do widzenia. – Odrzekł i każdy udał się w swoją stronę.
- Boję się. - Powiedziała Stormie opuszczając szpital.
- Ja też się boję. - Rzekł Mark. - Cholernie. - Dodał po chwili. Pozostało im tylko czekać i mieć nadzieję, że Ross się wybudzi, ale co jeśli nie? Co jeśli po prostu jego mózg przestanie pracować, a serce stanie w miejscu i nie będzie już odwrotu? Pozostaną tylko łzy, wspomnienia oraz poczucie winy? Przecież nie ma dla rodzica nic gorszego niż pochować własne dziecko. Nie, nie można było tak myśleć. Ross będzie żył. Musi żyć, ma milion jeden, a może i nawet o wiele więcej powodów by nie odchodzić z tego świata. To jeszcze nie ten czas... Być może, jeszcze nie ten.
Małżeństwo
wróciło do domu z posępnymi twarzami. Nie mieli dobrych wieści, a
dzieci siedzące w salonie i rozmawiające z policją wyczuły to z
ich zachowania. Spojrzeli na nich pytająco, jednak nic więcej nie
dało się wyczytać z ich min.
-
Witam, komisarz Blue. Czy z państwa domu coś zginęło? -
Powiedział czarnoskóry wysoki mężczyzna w policyjnym mundurze.
Trzymał w rękach długopis i notes.
-
N... nie... chyba nie. - Odpowiedziała Stormie ledwo powstrzymując
się od łez. Czuła, że kręci się jej w głowie, więc kurczowo
trzymała rękę męża, aby nie upaść. Powoli wzięła kilka
oddechów, by uspokoić przyspieszone bicie serca.
-
Państwo wybaczą, ale muszę o to zapytać. Gdzie państwo byli w
czasie, gdy doszło do tej tragedii? - Zapytał pan Blue.
-
Byliśmy z dziećmi u dziadków za miastem. Ross też miał jechać,
ale powiedział wczoraj, że umówił się ze swoją narzeczoną. Gdy
wróciliśmy Riker znalazł go w kuchni. - Wyjaśnił Mark i objął
żonę ramieniem, aby ją uspokoić.
-
Dobrze, skontaktujemy się z państwem gdy dowiemy się czegoś
więcej. - Powiedział komisarz i schował notes do kieszeni. -
Daryl, chodź. - Powiedział do Azjaty, który skończył właśnie
przesłuchiwać roztrzęsioną Laurę. Oboje podeszli po chwili do drzwi. - Do
widzenia. - Powiedział łapiąc klamkę.
-
Do widzenia. - Odpowiedziała im rodzina. Policjanci wyszli, a
rodzina usiadła w salonie na kanapie i fotelach. Rodzicie
opowiedzieli im wszystko z najmniejszymi szczegółami.
-
Musimy cierpliwie czekać. Ross to silny chłopak, da sobie radę. -
Powiedziała zmartwiona Rydel przytulając do siebie drżącą Laurę.
-
Rydel ma rację, musimy żyć jak wcześniej. Ross by tego chciał. -
Zgodził się Mark, choć te słowa ledwo przeszły mu przez gardło.
-
Idźcie do swoich pokoi i odpocznijcie. - Powiedziała Stormie, a
dzieci wykonały jej polecenie. Każdy martwił się o Rossa, jednak
obiecali sobie, że postarają się żyć normalnie. Mieli przed sobą
najtrudniejsze zadanie w życiu, ale z miłości chcieli je wykonać.
Dalszy dzień minął im spokojnie i na szczęście udało im się
zasnąć spokojnie. No może nie wszystkim...
**************
Tam, tam, tam, poproszę o werble. Jak wam się podoba rozdziałek? Ach, myśleliście, że kończę bloga? Nic z tych rzeczy, jeszcze nie nastał jego czas. Chcę go zakończyć w wielkim stylu, ale to odrębny temat. Piszcie swoje opinie na temat nowej części. Jeśli chcecie to piszcie jakże jak waszym zdaniem to powinno się skończyć lub podejrzenia co do tego jaki będzie epilog.
Madame Lynch