piątek, 24 czerwca 2016

EPILOG

*Narrator*
Kobieta patrzyła na Rossa od dobrych kilku minut. W końcu ocknęła się i wyszła z sali. Nastolatek, którym targały sprzeczne emocje, usiadł na łóżku i podparł się rękami. Ujął twarz w dłonie i przeczesał ręką blond grzywę. Po chwili w pokoju było słychać tylko ciche westchnięcie chłopaka. Nie wiedział co się dzieje. Zastanawiał się czy to jawa, czy sen. Miał wrażenie, że tamta kobieta go widziała, ale powtarzał sobie, że to niemożliwe – przecież umarł. Odszedł z tego świata, jednak nikt jeszcze nie wskazał mu dokąd powinien się udać – Nieba czy Piekła.
Po dobrych kilku minutach w progu pojawiła się pielęgniarka sprzed kilku chwil w towarzystwie lekarza. Była roztrzęsiona, więc łatwo wytłumaczyć fakt, iż kurczowo trzymała doktora za ramię i szła krok w krok za nim.
- P.. pan też go widzi? - Zapytała łamiącym głosem wskazując na chłopaka, który po ich wejściu znacznie się ożywił.
- Tak, panno Matthews. Też widzę tego chłopaka. - Powiedział zachowując trzeźwość umysłu. - Kim jesteś? Ta sala była zamknięta i leżał w niej chłopak, który umarł. Co się z nim stało? I skąd się wziąłeś? - Zwrócił się do zbitego z tropu chłopaka, do którego dopiero teraz wszystko zaczynało docierać. Spojrzał na swoje dłonie – były widocznie, a nie tak jak kilka godzin temu, niemal przezroczyste. Dotknął dłonią policzka – czuł dotyk, a wcześniej go nie było. Dopiero teraz wszystko zaczynało się układać w logiczną całość. Wcześniej nie zwracał na to uwagi, ale czuł wszystko w zacięgu dotyku. Czuł uginający się pod nim miękki materac. Czuł delikatną, bawełnianą piżamę szpitalną, która sięgała mu przed kolana. Czuł także muskające go po skórze twarzy delikatne kosmyki rozjaśnionych włosów. To wszystko czuł i chwilę zajęło mu nim to wpoił. Nic nie było już takie samo. W głowie miał kompletny chaos, jednak jednego był pewien – żył. Naprawdę żył. Nie miał pojęcia jakim cudem udało mu się wrócić do żywych, ale nie to było teraz najistotniejsze.
Blondyn spojrzał spod firanki czarnych rzęs i przyjrzał się twarzy lekarza. Nie wyrażała żadnych emocji, przez co brązowooki nie wiedział czy ma się spodziewać awantury i wyrzucenia ze szpitala czy wyjaśnień i zrozumienia. Westchnął, po czym wstał – nadeszła pora na odpowiedź.
- Zdaje się, że to ja jestem tym zmarłym chłopakiem. - Odpowiedział robiąc krok w stronę rozmówców.
- Ross Lynch? - Zapytał ordynator, aby się upewnić co do swoich przypuszczeń.
- Mhm – Odrzekł krótko i poprawił szpitalną koszulę.
- To przecież niemożliwe. - Zdziwił się doktor. - Miałeś wylew i... - Przerwał na chwilę, po czym wyprosił pannę Anę argumentując swoje stanowisko roztrzęsionym stanem kobiety. - ...nie miałeś szans. - Powiedział szeptem gdy zamknęły się za nimi drzwi. Jakby się bał, że ktoś ich usłyszy. A może nie chciał przestraszyć Rossa?
- Ja sam tego nie rozumiem. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało, ale żyję. To chyba najważniejsze. - Wyjaśnił szukając wzrokiem ubrań.
- Toż to istny cud. - Skomentował.
- Mogę wyjść ze szpitala? - Zapytał odnajdując torbę z ubraniami.
- Najpierw musimy zrobić ci badania, a potem zobaczymy. - Odpowiedział i dał czas Rossowi na zastanowienie. Po chwili obaj zniknęli w szpitalnym korytarzu.

<Kilka minut później, dom Lynchów>
Riker, Rocky, Ryland, Rydel, Ellington, Laura, Stormie i Mark siedzieli w salonie próbując się zmusić do normalnie spędzonego czasu. Już nie płakali po kątach i nie chodzili ze zwieszonymi głowami. Teraz z zaciekawieniem patrzyli w telewizor oglądając siódmą część „Star Warsów” i pałaszując nachosy oraz paluszki. Od czasu do czasu śmiali się lub uśmiechali, ale przez większość trwania seansu z grobowymi minami patrzyli w ekran telewizora. Nikt się nawet nie silił na rozmowę – czasem może była to krótka pogadanka o wybranym piciu, albo jeszcze krótrzy komentarz dotyczący sceny w filmie, jednak większą część czasu wypełniał tylko dźwięk telewizora. Dochodziła 20 gdy film dobiegł końca.
- Obejrzyjmy coś jeszcze. - Powiedziała Laura szczelnie otulając się beżowym, puchatym kocem. Dzisiaj miała spać u Rydel. Wszyscy ustalili, że przez kilka następnych dni, a może nawet tygodni nie będzie zostawała na noc sama. Dlatego też codziennie śpi u kogoś innego: Rydel, Vanessy, Rikera itd. Dzięki temu choć na chwilę może zapomnieć o żałobie po Rossie.
- Może „Igrzyska śmierci”. - Zaproponowała Rydel na co Riker się uśmiechnął.
- Może być. - Powiedziała Stormie bez żadnych uczuć. Nie chciała dać po sobie poznać, że cierpi. Niestety, słabo jej to wychodziło. W tym samym czasie Rydel podmieniła płytę DVD ze „Star Warsami” na „Igrzyska śmierci” i wcisnęła odtwarzanie. Po tej czynności usiadła pomiędzy Laurą a swoim chłopakiem i przykryła się kocem tego drugiego. Minuty mijały, sceny w filmie leciały jak z bicza strzelił, a w domu rodziny Lynch wciąż nie działo się nic szczególnego. Wszyscy ograniczali się jedynie do wpatrywania w telewizor, a od czasu do czasu jedzenia lub picia.
Nagle usłyszeli jak ktoś przekręca klucz w zamku, a po chwili powoli otwiera drzwi. Ożywieni tym dźwiękiem znacząco na siebie spojrzeli i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Rocky szybko ściszył telewizor, Riker sięgnął po coś twardego i stanął przy wejściu do salonu tak, aby potencjalny złodziej go nie zauważył. Każdy z nich nasłuchiwał. Dzięki zgaszonym świetle prawie nikogo z nich nie było widać. Laura mocniej wtuliła się w przyjaciółkę, a ta ją uspokajała głaskaniem po włosach. Wszyscy w milczeniu czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili w ciemnym salonie pojawiła się równie ciemna postać. Ekran telewizora nadawał tylko zarys tej osobie. Nikt jednak nie miał pojęcia kto właśnie wkroczył do ich salonu. Wszyscy byli przerażeni, tylko Stormie zdawała się zachować powagę. Obserwowała każdy ruch milczącej postaci, która właśnie odkładała na podłogę swoją sportową torbę i dałaby sobie rękę uciąć, że skądś znała tego przybysza. Przymrużyła oczy i zaczęła analizować każdy element sylwetki stojącej przed nią osoby. Szybko zreflektowała się, że jest to chłopak, a po chwili była niemal pewna z kim właśnie ma do czynienia. Powoli podniosła się z kanapy ignorując uwagi najbliższych i najwolniej jak tylko mogła podeszła do chłopaka, zupełnie jakby bała się do spłoszyć. Będąc już wystarczająco blisko, zobaczyła odbijające się światło telewizora w jego oczach – tak samo roześmianych jak zawsze. Uśmiechnęła się pod nosem i wyciągnęła rękę, aby dotknąć policzka chłopaka. W tym samym czasie w pomieszczeniu panowała zupełna cisza, którą wypełniały tylko pojedyncze oddechy domowników.
Blondynka przejechała delikatnie opuszkami palców po twarzy chłopaka i zamknęła oczy. Gdy je otworzyła już miała pewność kto przed nią stoi.
- To ty! - Wyszeptała niemal niesłyszalnie i rozłożyła ręce. Po chwili chłopak zamknął się w jej objęciach. Wtuliła się w chłopaka wdychając jego zapach i czując na policzku jego bawełnianą koszulkę. - Kocham cię synu. - Powiedziała zapalając światło w salonie dzięki czemu pozostali domownicy mogli zobaczyć kogo przytuliła Stormie. Ich rodzina w końcu była szczęśliwa, a w ich życiu w końcu zapanował spokój. Ross wrócił i tylko to się liczyło. Nieważne jak i dlaczego – ważne, że stał przed nimi cały i zdrowy.
Tego dnia Ross urodził się na nowo, jednak jego miłość do Laury tylko nasiliła się. W chwili gdy tamtego dnia wtulił ją do siebie i usłyszał jej przyspieszone bicie serca postanowił, że będzie najlepszym ojcem na świecie. Dziękował Bogu, że dostał kolejną szansę na nowe, lepsze życie.
Dzisiaj od tego wydarzenia minęło kilka dobrych lat, ale Ross i Laura są nadal szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci: synem i córką, a ponadto spodziewają się kolejnej dziewczynki. Mężczyzna, który o mały włos nie doprowadził do śmierci nastolatka, został złapany i skazany na wiele lat więzienia. Okazało się, że wynajął go Cody, który także trafił za kratki. Dzięki temu Ross, Laura oraz ich rodzina mogą żyć długo i szczęśliwie. NA ZAWSZE. Życzmy, więc im szczęścia, wytrwałości i jak najwięcej lat spędzonych razem. Jak najbardziej zasługują na to jak mało kto. BĄDŹCIE SZCZĘŚLIWI, RAURA!


KONIEC

*****************
Wiem, że rozdział miał być wcześniej, ale już jest. Chciałabym wam podziękować za ten czas, kiedy mogłam tworzyć dla was tego bloga. Jak mówi jeden cytat "
Każdy ko­niec to początek cze­goś nowego...".
Nie wiem czy będę prowadziła jeszcze bloga, ale na pewno nie kończę z pisaniem. Przede mną kolejny etap życia. Oprócz bloga skończyłam także gimnazjum. Dziękuję wam, że byliście ze mną w tych trudnych chwilach. Gdy odechciewało się żyć, zawsze byliście i czytaliście moje wypociny. Gdy wątpiłam w siebie, wy dawaliście mi siłę.
Będę za wami tęsknić. Życzę wam udanych wakacji i dalszych sukcesów w szkołach.
ŻEGNAJCIE
Madame Lynch

poniedziałek, 13 czerwca 2016

(104) 30. Spotkanie & Prawdziwy cud

*Ross*
Obudziłem się, a przed oczami miałem samą biel. Leżałem wśród mgły i patrzyłem w niekończącą się przestrzeń. Czy to jest niebo? Czy ja właśnie umarłem? I zostawiłem bliskich? Nie wiem. Próbowałem krzyczeć, lecz na marne. Czułem się jak postać w niemym filmie – niby otwierałem usta, ale nie mogłem nic powiedzieć. W okół panowała niczym niezmącona i doprowadzająca do rozstroju żołądka cisza. Co to za miejsce? Gdzie ja jestem? Nie potrafiłem się odnaleźć. Nawet ruszyć nie dałem rady – jakby jakaś siła trzymała mnie za nogi i umocowała do ziemi. Chciałem stąd uciec, znaleźć się we własnym łóżku, z dala od tego wszystkiego. Z bezsilności upadłem na ziemię i jak małe, karcone dziecko bojące się swojego oprawcy schowałem twarz w dłonie i zamknąłem oczy. Policzyłem do dziesięciu i w duchu modliłem się, aby to był tylko zły sen. Abym po prostu się obudził i znalazł w innym miejscu.
Po chwili powoli się podniosłem i odsłoniłem twarz. Otworzyłem oczy i poczułem, że śmiech wkradł się na moją twarz. Byłem w domu. Stałem w salonie mojego kochanego domu, a przede mną siedziała cała moja rodzina, Lau oraz Ell. - Wróciłem! - Krzyknąłem uradowany, jednak oni jakby mnie nie usłyszeli. - Jestem! - Powtórzyłem nieco głośniej, jednak i tym razem – cisza. Bez zastanowienia usiadłem na kanapie obok Rylanda i próbowałem zwrócić na siebie uwagę.
- Chyba czas zaplanować pogrzeb. - Rzekła moja rodzicielka siadając na kanapie. Zaraz... jaki pogrzeb? Kto umarł? - Ross zawsze marzył o małej uroczystości bez tłumu. - Dodała po chwili. Czyli, że ja umarłem? Przecież jestem tutaj, z nimi. Nie rozumiałem co się dzieje. Czułem się jak w jakimś horrorze.
- Zgadzam się, nie potrzeba nam jakieś wielkiej uroczystości pożegnalnej. Lepiej pożegnać się z nim w małym gronie. - Odezwał się Ryland, którego trzymałem za ramię. Jednakże miałem wrażenie, że nie ma pojęcia o moim istnieniu i nie czuje ani trochę mojego dotyku. Poniekąd było mi przykro, bo poczułem się olany. Po chwili wstałem i podszedłem do Laury. Przejechałem dłonią po jej policzku, jednak ona nawet nie zareagowała. Po chwili zdezorientowany usiadłem obok ukochanej i objąłem ją ramieniem. Po kilku sekundach spojrzała w moją stronę, jednak nie patrzyła mi w oczy. Nie widziała mnie, chociaż byłem obok. W tej chwili pierwszy raz od początku tej chorej sytuacji pomyślałem, że naprawdę umarłem. Odszedłem z tego świata i tylko stoję pomiędzy światami oczekując na pociąg do Nieba lub Piekła. Jednak, czy to prawda? Mimo wszystko wciąż nie potrafiłem pojąć jak do tego wszystkiego doszło i czy faktycznie jestem trupem. W tej chwili pomyślałem o szpitalu. O tym jak ratowali mnie lekarze. O tym jak słyszałem rozmowy moich bliskich w pokoju szpitalnym. Zamknąłem oczy przypominając sobie sceny ze szpitala. Chciałem się tam znaleźć. Przypominając sobie wszystko czułem jak rozmowy moich bliskich coraz bardziej milkną. W końcu nie słyszałem żadnego z nich, jednak moje oczy nadal pozostawały zamknięte. Po chwili jednak moje powieki otworzyły się. Byłem w sali szpitalnej i widziałem moje ciało – blade, bezwładne i bezbronne. Zupełnie samotny w pustej sali. Usiadłem przy własnym ciele. Byłem zwykłą, niewidoczną dla nikogo duszą. Nie chciałem odchodzić. Nie miałem prawa. Chciałem zostać, ale nie wiedziałem jak i czy to w ogóle możliwe.
*Laura*
Nadal nie potrafię pojąć, że Rossa już nie ma pomiędzy żywymi. Zawsze wyobrażałam sobie, że umrzemy oboje, w podeszłym wieku, trzymając się za ręce i razem nas pochowają w jednej trumnie. Nie mogę uwierzyć, że do tego nigdy nie dojdzie. Bez Rossa to tak jakbym straciła znaczącą połowę swojej duszy. Jakbym żyła na wpół świadoma. Wydaje mi się, że nie załamałam się tylko dlatego, że niedługo na świat przyjdzie mój syn. Jedyna pamiątka po Rossie, która będzie ze mną do końca mych dni. W przeciwnym razie chyba już dawno dołączyłabym do niego w niebie.
- Jak się czujesz Lau? - Zapytał Riker wkładając głowę przez uchylone drzwi. Wyrwał mnie z zamyślenia.
- Lepiej niż ostatnio. - Odpowiedziałam i pokazałam gestem aby wszedł do środka. Ten wykonał moje polecenie i usiadł na wprost mnie na parapecie. Oboje siedzieliśmy w byłym pokoju Rossa milcząc.
- Wiem, że to przeżywasz. - Powiedział po chwili klepiąc mnie po ramieniu.
- Dasz wiarę, że jeszcze kilka godzin temu słyszeliśmy jego śmiech? Nie mogę uwierzyć, że go już nie ma. Jest stanowczo za wcześnie. - Powiedziałam czując narastającą w gardle gulę. Za wszelką cenę nie chciałam patrzeć blondynowi w oczy. Bałam się, że zobaczy w nich przerażenie.
- Wiem Laura. - Rzekł po czym przytulił mnie. Nie wzbraniałam się, tego właśnie potrzebowałam. - Wiem. - Wyszeptał mi do ucha, a ja tylko mocniej wtuliłam się w jego pierś. Wciągając zapach jego perfum przypomniał mi się Ross. Jego cudowny zapach perfum od Betley'a, które zawsze pozostawiał na mnie po każdym przytuleniu. Jego ciepłe dłonie, które ujmowały moją twarz przed pocałunkiem. Jego delikatne wargi, które z czułością stykały się z moimi. Gęste i puszyste włosy, w których uwielbiałam topić dłonie. Okropnie za nim tęsknię. Chciałabym żeby na był tu – zamiast Rikera i tulił mnie do siebie z miłością i pożądaniem. Dzięki niemu nie płakałabym teraz tylko z zainteresowaniem i uśmiechem badałabym każdy element jego garderoby. Gdyby tylko dało się cofnąć czas...
*Ross*
Nie wiem ile czasu minęło odkąd znalazłem się w sali, ale byłem pewny, że co najmniej kilka godzin. Wpatrywałem się w swoje martwe ciało i zastanawiałem się czy jest możliwe abym z powrotem znalazł się pośród żywych. Wciąż się dziwię czemu nie zabrali stąd mojego ciała, ale może nie mają miejsca wśród trupów, a może... A może jest jeszcze szansa.
- Co tam Ross? - Zagaiłem po chwili nie wiedząc właściwie czemu mówię do własnego ciała. - Niedługo pewnie cię stąd zabiorą. - Dodałem po chwili. - Czemu odszedłeś w tym momencie? Dlaczego się poddałeś? Jesteś młody, masz całe życie przed sobą, a ty tak po prostu odpuściłeś? Ja – jako twoja dusza – się na to nie zgadzam. Nie możesz. Powinieneś żyć, zostać ojcem. Byłeś gotowy zrezygnować z muzyki i aktorstwa dla rodziny, więc dlaczego nie dali ci szansy? Nie dali NAM szansy? - Wyrzuciłem własnemu ciału po czym zdenerwowany wstałem. Nie wytrzymałem już dłużej. Po prostu podszedłem do mojej twarzy z zamiarem spoliczkowania jej. Musiałem wyładować frustracje, więc zamachnąłem się i wymierzyłem z otwartej, ledwo widocznej dłoni, jednak moja ręka przeszła na wylot.
- Jestem tchórzem!! - Wykrzyczałem sam nie wiedząc do kogo. - Tak bardzo chcę żyć! - Dodałem głośniej niż poprzednio. Po tych słowach poczułem ból z tyłu głowy zupełnie jakby ktoś mnie uderzył czymś twardym. Do tego czasu nie czułem żadnego dotyku i bólu, ale teraz jest inaczej.
 Uczucie było przeszywające. Po chwili poczułem jak świat wiruje i nie mam pojęcia kiedy i na co, ale upadłem i chyba straciłem przytomność...

<Jakiś czas później>
Sam nie wiem ile spałem, ale po przebudzeniu zreflektowałem się, że śpię na łóżku przykryty szpitalną kołdrą. Po chwili podniosłem się i rozejrzałem po pokoju. Nigdzie nie było mojego ciała.
- „Pewnie je zabrali.” - Pomyślałem po czym spuściłem nogi na podłogę i powoli wstałem, jednak nie było to łatwe. Czułem jakbym zapomniał jak się chodzi i uczył się tego teraz – od podstaw. Można by było mnie teraz pomylić z zombie, bo chodziłem potykając się o własne nogi. Sam właściwie nie wiem jak stanąłem na równe nogi i podparłem się o szafkę. Wpatrywałem się w drzwi mrużąc co chwile oczy. Czułem jakbym naprawdę obudził się po paru latach ze śpiączki i uczył się na nowo funkcjonować.
W pewnej chwili usłyszałem dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Po chwili ktoś złapał za klamkę, nacisnął ją i lekko pchnął drzwi. Po sekundzie zobaczyłem młodą, niską kobietę o blond włosach. Była to pielęgniarka, a na plakietce miała napisane „Ana”. Spojrzała w moją stronę i nie wiedzieć czemu zamarła.
- O boże! - Krzyknęła i z wrażenia upuściła metalową miseczkę. Miałem wrażenie, że z rozdziawionymi ustami patrzyła się na mnie. Dopiero po chwili zreflektowałem się, że to prawda. Kobieta przede mną patrzy na mnie z przerażeniem jakby zobaczyła ducha. Co właściwie się stało?...
*****************
Jest i on - mam nadzieję, ze oczekiwany rozdział. Podoba wam się? Jeszcze przed wakacjami chciałam napisać i dodać epilog, aby zająć się nową historią - na wattpadzie. Macie jakieś propozycje na zakończenie? Piszcie śmiało. Nie pogardzę też słowem opinii w komentarzu.
                                                                                                                                       Madame Lynch

niedziela, 22 maja 2016

(103) 29. Potworna wiadomość & Nieprzespana noc

*Narrator*
Ciężarna dziewczyna siedziała przy swoim ukochanym przy szpitalnym łóżku. Jedną ręką głaskała swój brzuch, natomiast drugą trzymała ukochanego za rękę. Kątem oka co jakiś czas spoglądała na EKG nad łóżkiem blondyna. W duchu modliła się, aby z tego wyszedł, aby po prostu otworzył oczy, przyciągnął ją do siebie i pocałował namiętniej jak tylko mógł, by znów mogła poczuć ciepło jego ust. Delikatnie pogładziła kciukiem jego bladą, zimną dłoń i spojrzała na twarz. Był taki bezbronny i nieobecny, ze smutkiem wymalowanym na twarzy.
- Pip – Usłyszała nagle i się przestraszyła. - Piiiiipppppp – Znów ten sam dźwięk. To EKG, Ross umierał.
- Panie doktorze! Panie doktorze! - Krzyczała wybiegając z sali. - Mój narzeczony umiera! - Powiedziała gdy znalazła lekarza. Zaprowadziła go do sali, a ten szybko przeszedł do reanimacji. Nastolatkę wyprowadzono z sali, gdzie schowała twarz w dłonie i zaczęła płakać. Łzy leciały z jej spuchniętych oczu niczym prawdziwy wodospad. Dziewczyna nie potrafiła opanować potoku łez. Żałośnie płakała coraz ciężej oddychając. Po chwili z sali wyszedł lekarz i podszedł do opuchniętej na twarzy dziewczyny i z grobową miną spojrzał w oczy.
- Bardzo mi przykro, ale pani narzeczony nie żyje. - Usłyszała od niego, jednak nie chciała tego pojąć. Lekarz oddalił się od niej, a ona opadła bezwładnie na krzesło i zaczęła płakać jeszcze bardziej...
Dziewczyna obudziła się z koszmaru cała zapocona i przestraszona. Jej ciało drżało ze strachu, a z oczu leciały zimne łzy. Laura zrobiła się też blada niczym ściana.
- Laura! - Powiedziała głośniej Rydel, u której w pokoju spała szatynka. - Już dobrze. To tylko koszmar. - Mówiła tuląc przyjaciółkę do siebie i głaskała ją po włosach. W tej samej chwili Ellington śpiący w łóżku swojej dziewczyny przebudził się z błogiego snu i spojrzał na dziewczyny. Po chwili zrozumiał co się stało i stanął na równe nogi.
- Pójdę zrobić nam herbatę. - Powiedział i wyszedł. W tym samym czasie Laura wtulona w blondynkę już się trochę uspokoiła. Coraz spokojniej oddychała i powoli przestawała płakać.
- Rydel? - Zaczęła nastolatka, gdy tylko się opanowała.
- Tak? - Zagaiła z zainteresowaniem brązowooka.
- Nie chcę stracić Rossa. Wiem, że wciąż mówię to samo, ale naprawdę nie chcę, żeby nasz syn nigdy nie poznał własnego ojca. - Wybełkotała po czym odgarnęła za ucho kosmyk wilgotnych jeszcze i posklejanych włosów.
- Ja wiem Lau, ale jedyne co możemy zrobić to mieć nadzieję. Muszą złapać tego co mu to zrobił. Nie martw się, Ross na pewno chciałby żebyś się nie zamartwiała. - Starała się pocieszyć dziewczynę młoda Lynch. Kilka sekund później do pokoju wrócił Ellington z trzema gorącymi herbatami na tacce i wręczył po jednej filiżance dziewczynom.
- Zaparzyłem ci Laura zioła na uspokojenie, mam nadzieję, że pomogą. - Rzekł i przytulił dziewczynę pocieszająco.
- Dziękuję, Ell. - Odpowiedziała mu i wzięła łyk napoju. Po kilku minutach była już spokojniejsza, jednak bała się zasnąć.
- Spokojnie, jesteśmy przy tobie. - Rzekła Rydel głaszcząc młodą Marano po ramieniu, a ta tylko ciężko westchnęła i spojrzała na gwiazdy za oknem.
<Kilka minut później>
Noc, bezchmurne niebo i jeden telefon, który zapoczątkował ciąg nieodwracalnych, strasznych wydarzeń. Godzina druga w nocy i nagle zaczął dzwonić telefon. Mark, któremu dopiero niedawno udało się zasnąć podniósł się ospale i odebrał połączenie.
- Dobry wieczór, przepraszam, że nie pokoję, ale stan pana syna gwałtownie się pogorszył. Robimy wszystko co w naszej mocy, jednak obawiam się, że chłopak umrze. Mógłby tu pan przyjechać z jego rodziną gdyby trzeba było się z nim pożegnać? - Wyjaśnił lekarz dając mężczyźnie chwilę do namysłu.
- Oczywiście - powiedział starając się powstrzymać łzy i rozłączył się. Teraz najgorsze przed nim - poinformowanie o wszystkim rodziny. Spojrzał na żonę i zachowując trzeźwość umysłu szturchnął ją lekko w ramię. - Kochanie, wstawaj. Trzeba jechać do szpitala. - Powiedział szybko załamanym głosem.
- Co się stało? - Zapytała otwierając zaspane oczy. Po chwili jednak rozbudziła się i usiadła na łóżku. - Coś z Rossem? - Zapytała przerażona i zaniepokojona.
- Wyjaśnię ci w samochodzie. Obudź dzieci. Musimy szybko jechać. - Polecił i szybkim krokiem podążył w stronę toalety. W tym samym czasie Stormie założyła na siebie pierwsze co wyjęła z szafy i wręcz pobiegła do pokoi dzieci.
- Riker obudź się, jedziemy do szpitala. - Powiedziała Stormie budząc pierwszego syna. Ten przebudził się niemal natychmiast, jednak o nic nie pytał. Następny był Rocky, a potem Ryland. Na końcu zaś Stormie weszła do pokoju jedynej córki, w którym wiedziała, że śpią dziś trzy osoby.
- Laura, Rydel, Ell, ubierzcie się, jedziemy do szpitala. - Zaleciła blondynka widząc, że dzieci nie śpią.
- Co się stało? - Zapytała Laura, jednak nie otrzymała odpowiedzi – pani Lynch szybko wyszła z pomieszczenia. Po zaledwie 5 minutach wszyscy byli gotowi i wsiedli do samochodu. Mark szybko odpalił samochód i już po chwili pędził w nocnym świetle lamp Los Angeles. W tej chwili liczyła się dla nich każda sekunda, więc bardzo niecierpliwili się gdy musieli stać na światłach. Na szczęście w końcu dotarli do szpitala – po 15 minutach. Najbliżsi Rossa wparowali do placówki jak torpeda. Szybko popędzili do szpitala, który akurat wyszedł z sali z grobową miną.
- Bardzo mi przykro, ale pan Ross umarł. Niestety nie dało się nic zrobić. Krwiak w jego mózgu pękł i doszło do wylewu. – Powiedział starając się zachować kamienny spokój. Mimo wszystko żaden lekarz nie lubi gdy na jego rękach umierają pacjenci, ale cóż. Takie minusy tego zawodu, trzeba się liczyć z tym, że czasem ktoś z tego nie wyjdzie. - Możecie się z nim pożegnać, ale maksymalnie po dwie osoby. - Dodał i odszedł zostawiając bliskich umarłego pogrążonych w czarnej rozpaczy. Wszyscy milczeli nie wiedząc co teraz zrobić. Ich dotychczas piękny świat po prostu legł w gruzach. Właśnie zmarła ważna dla nich osoba – brat, syn, przyjaciel, chłopak. Jego serce po prostu przestało bić, a zatem oznaczało to koniec. Historia dobiegła końca, bo jak można chcieć tworzyć ją dalej gdy główny bohater, który spajał wszystko i wszystkich razem po prostu nas opuścił? Bez zapowiedzi, nawet nie raczył wspomnieć słowem, że odchodzi.
- Mogę wejść pierwsza? - Zapytała w końcu Laura ocierając łzy. Mocno blada spojrzała na resztę.
- Jesteś pewna? - Zagaiła Stormie martwiąc się o nastolatkę.
- Tak. - Rzekła prostując się po czym weszła do sali, w której leżał martwy Ross. - Ross, wciąż nie nie mogę uwierzyć, że umarłeś. - Przemawiała do bezwładnego ciała blondyna. - To się stało tak nagle i nie byłam na to gotowa. Ciężko mi zrozumieć, że już nigdy nie poczuję smaku twoich ust, nie zobaczę uśmiechu na twarzy. To niesprawiedliwe, że spotkało to akurat ciebie. - Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. - Ten typ odpowie za twoją śmierć, obiecuję ci to. - Po tym wstała i pocałowała umarłego w policzek po czym odwróciła się szybko nie chcąc, by poleciały jej łzy. - Żegnaj Ross. - Powiedziała po raz ostatni i pospiesznie wyszła z sali. Zachowując kamienny spokój poprosiła, aby ktoś ją odwiózł. Zrobiła to Rydel, która chwilę później zdążyła pożegnać się z bratem. Dołączył do nich Ellington i Rocky, a po chwili i cała rodzina. Wszyscy wracali w kompletnej ciszy. Laura patrzyła w szybę oglądając nocne iluminacje Los Angeles. O czym teraz myślała? Ciężko powiedzieć, pewnie sama tego nie wiedziała. Przed jej oczami przewijały się wspomnienia jej i Rossa – ich rozstanie, pierwszy pocałunek, poznanie. Wciąż nie potrafiła pojąć jak właściwie doszło do śmierci chłopaka, jednak obiecała sobie, że dowie się kto jest za nią odpowiedzialny i postawi przed sądem.
Po przyjeździe pod dom Lynchów Laura poszła do siebie. Chciała teraz być sama i spróbować choć na kilka godzin zasnąć, w końcu jej dziecko potrzebowało snu. Właśnie – dziecko, jedyna pamiątka po Rossie, która zawsze z nią będzie. Jedyna cząstka jego osoby, która nigdy nie opuści.
Laura nie miała siły się myć. Po prostu położyła się na łóżku i zaczęła płakać. Dopiero po kilkunastu minutach – wycieńczona – zasnęła wtulona w poduszkę.
Koniec nie zawsze jest szczęśliwy. Czasem bywa bolesny i przeszywający. Zatem, czy powinno się żyć dalej i kontynuować historię, której koniec jest nieunikniony? Ale właściwie... czy to aby na pewno koniec?
****************
Wiem, wiem, zawaliłam. Długo nie było rozdziału, ale macie. Zadowolone mordeczki? Jak wam się podoba? Jeszcze z dwa rozdziały, epilog i koniec. Mam nadzieję, że wam się podoba. Piszcie w komentarzach swoje opinie.
Madame Lynch

środa, 13 kwietnia 2016

Smutne wieści...

Witajcie, wiem, że dawno nie było rozdziału. Wszystko dlatego, że od poniedziałku mam egzaminy i mimo, iż rozdziały są na laptopie, nie mam czasu ich poprawić i wstawić. Nawet komputera nie włączam, a teraz piszę z telefonu. Obiecuję wam, że po egzaminach rozdziały będą już dodawane regularnie. Mam nadzieję, że się bardzo nie gniewacie.
Przepraszam was
Madame Lynch

piątek, 25 marca 2016

(102) 28. Ucieczka & Szok

*Narrator*
Przestraszony napastnik sprawdził puls leżącego chłopaka, jednak go nie wyczuł. Nie chcąc odpowiadać za jego śmierć szybko posprzątał miejsce zbrodni, aby nie było nigdzie jego DNA po czym niepostrzeżenie opuścił dom Lynchów. Ross leżał tam początkowo nieprzytomny. Kałuża krwi powiększała się z każdą sekundą, a jego bezwładne ciało robiło się coraz zimniejsze i bledsze. Czy to właśnie oznaczało koniec? Czy jego jakże krótki żywot właśnie dobiegł końca? Tak po prostu, bez żadnej zapowiedzi miał umrzeć w jakże młodym wieku?
- Ross, jesteśmy! - Krzyknęła rodzina Lynch, na której czele szedł Riker. Przyszli do domu kilkanaście minut po całym zdarzeniu. Nikt im nie odpowiedział, więc pomyśleli, że blondyna po prostu nie ma w domu. Wkroczyli wolno i zajęli miejsca w salonie. Stormie i Mark usiedli na kanapie, a obok nich Rydel i Ellington. Na oparciu usiadł Rocky, a Ryland na jednym z dwóch wolnych foteli obok sofy.
- Pójdę coś zjeść. - Poinformował Riker i wszedł do kuchni. Aż go zatkało gdy zobaczył Rossa w kałuży krwi. - Rocky, dzwoń po pogotowie! - Krzyknął najstarszy i rzucił się w stronę poszkodowanego. Wyczuł puls. Odetchnął z ulgą i wziął z ziemi szmatkę po czym ucisnął nią ranę z tyłu głowy.
- Ale o co...? - Zapytał Rocky wchodząc do kuchni, jednak nie dokończył pytania widząc ciało. Szybko sięgnął po telefon i zadzwonił po pogotowie. Po chwili do kuchni weszła pozostała część rodziny oraz Ellington.
- Ross, nie! - Krzyczała zapłakana Rydel i chciała podbiec do umierającego brata, jednak jej chłopak w ostatniej chwili złapał ją w talii silnymi ramionami i przyciągnął do siebie.
- Spokojnie, wyjdzie z tego. - Wyszeptał jej do ucha i wyprowadził z pomieszczenia, aby nie widziała tej strasznej sceny i próbował ją uspokoić w jej pokoju przytulając mocno do siebie. Mark to samo zrobił z płaczącą Stormie. Ryland z kolei czekał przed domem na przyjazd karetki, a Rocky pomagał Rikerowi zatamować krwawienie.
Po 5 minutach przyjechał ambulans, a najmłodszy zaprowadził ratowników na miejsce tragedii. Trzech mężczyzn szybko przeniosło nieprzytomnego chłopaka na nosze i podążyło w stronę karetki. Wszystkim obecnym w domu towarzyszył strach, cisza i niemoc.
*Laura*
Gdy się obudziłam usłyszałam hałas na zewnątrz. Zaciekawiona wstałam i spojrzałam przez uchylone okno co się dzieje. Przed domem Lynchów stała karetka.
- Ross – Pomyślałam pospiesznie i szybko zbiegłam na dół po schodach. Wybiegłam na dwór i zatrzymałam się na chwilę. To był on. Ratownicy wnosili do ambulansu mojego narzeczonego. Wyglądał jak śmierć – blady, posiniaczony, z bandażem na głowie. Zapłakana zaczęłam do niego biec, jednak nagle coś mnie powstrzymało. Odwróciłam się, a tam stał blady Ryland i trzymał mnie za biodra lekko unosząc nad ziemią.
- Puść mnie! - Krzyknęłam i starałam się wyrwać.
- Jesteś w ciąży, nie możesz tam iść. - Powiedział młody i miał rację. Uspokoiłam się, więc postawił mnie z powrotem na ziemi.
- Co z nim? - Zapytałam zapłakana.
- Stracił przytomność. Nie będę cię okłamywać, on może z tego nie wyjść. - Uświadomił mi rzecz oczywistą, ale tak bardzo straszliwą. Nie chciałam żeby odszedł. Nie teraz, nie gdy jestem w ciąży. Za bardzo go kocham. Spojrzałam na odjeżdżającą na sygnale karetkę i przytuliłam się mocno do Rylanda po czym zaczęłam płakać jak nigdy w życiu.
- To nie może się tak skończyć. On nie może odejść. - Mówiłam dławiąc się własnymi łzami.
- Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że z tego wyjdzie. - Starał się pocieszyć mnie szatyn i pogłaskał po głowie.
- Co się właściwie stało? - Zapytałam oddalając się od przyjaciela i wycierając łzy o sukienkę.
- To nie był wypadek. - Powiedział Riker pojawiając się obok nas i pokazując nam worek z kawałkiem tkaniny nienależącej do nikogo z rodziny. - Policja już jedzie. - Dodał.
- Cody. - Powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
- Co? - Zapytał Ryland dotykając mojego ramienia.
- Groził mu. Mówił, że jeszcze go zniszczy. - Wyjaśniłam chłopakom przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku godzin.
- Musisz to powiedzieć policji. - Powiedział Riker i zaprowadził mnie z Rylandem do domu gdzie posadzili mnie na kanapie i przykryli kocem.
- Dobrze się czujesz? - Zapytała Rydel, która przyszła z Ellingtonem za rękę i usiadła obok mnie.
- Z ciążą wszystko dobrze. Staram się nie stresować. - Odrzekłam i poprawiłam koc.
- Może śpij dzisiaj ze mną. - Zaproponowała, a ja po dłuższej chwili się zgodziłam. Nie chciałam być tej nocy sama. Bałam się, że nawiedzą mnie koszmary z Rossem w roli głównej i nie będę umiała sobie z tym poradzić. Rydel w razie czego zadeklarowała się mi pomóc i pocieszyć.
*Narrator*
>SZPITAL<
Nieprzytomnego Rossa szybko przetransportowano do szpitala i przewieziono na jedną z sal. Lekarz, którego przydzielił mu ordynator zbadał go dokładnie i zatamował krwawienie.
- Znasz numer do kogoś z jego rodziny? - Zapytał jednego z ratowników.
- Tak - Odpowiedział mu. - Do ojca. - Dodał pospiesznie.
- Zadzwoń i powiedz, aby przyjechał wraz z matką do szpitala, jak najszybciej. - rozkazał z grobową miną, a ratownik szybko wyszedł i wykonał polecenie.
<Kilka minut później>
- Co z nim panie doktorze? - zapytała rodzicielka Rossa gdy tylko dostrzegła lekarza.
- Proszę usiąść - powiedział, a zmartwieni rodzice zajęli miejsca na wprost mężczyzny. - Państwa syn jest w bardzo ciężkim stanie, jednak stabilnym. Obecnie przebywa w śpiączce i przykro mi to mówić, ale w każdej chwili może umrzeć. - Wyjaśnił z kamiennym spokojem, a kobieta zalała się łzami. Jej mąż próbował ją uspokoić, jednak na marne. - Pozostaje nam już tylko czekać. - Dodał mężczyzna całkowicie dobijając tym rodziców blondyna.
- Czekać? Jesteście lekarzami, zróbcie coś! On nie może umrzeć! Ma całe życie przed sobą! Rozumie pan to czy nie? - Wykrzyczał wręcz wywrócony z równowagi Mark i stanął na równe nogi.
- Spokojnie, proszę pana. Rozumiem, że jest pan zdenerwowany, ale pańskie nerwy w niczym nam tu nie pomogą, a panu synowi już w szczególności. - Uspokajał go medyk.
- Pan doktor ma rację, kochanie. Czy możemy do niego wejść? - Przemówiła blondynka łapiąc męża za rękę i patrząc na lekarza.
- Nie jest to dobry pomysł. Proszę przyjść jutro. - Odpowiedział i podszedł do drzwi.
- Do widzenia. - Powiedziało małżeństwo.
- Do widzenia. – Odrzekł i każdy udał się w swoją stronę.
- Boję się. - Powiedziała Stormie opuszczając szpital.
- Ja też się boję. - Rzekł Mark. - Cholernie. - Dodał po chwili. Pozostało im tylko czekać i mieć nadzieję, że Ross się wybudzi, ale co jeśli nie? Co jeśli po prostu jego mózg przestanie pracować, a serce stanie w miejscu i nie będzie już odwrotu? Pozostaną tylko łzy, wspomnienia oraz poczucie winy? Przecież nie ma dla rodzica nic gorszego niż pochować własne dziecko. Nie, nie można było tak myśleć. Ross będzie żył. Musi żyć, ma milion jeden, a może i nawet o wiele więcej powodów by nie odchodzić z tego świata. To jeszcze nie ten czas... Być może, jeszcze nie ten.

Małżeństwo wróciło do domu z posępnymi twarzami. Nie mieli dobrych wieści, a dzieci siedzące w salonie i rozmawiające z policją wyczuły to z ich zachowania. Spojrzeli na nich pytająco, jednak nic więcej nie dało się wyczytać z ich min.
- Witam, komisarz Blue. Czy z państwa domu coś zginęło? - Powiedział czarnoskóry wysoki mężczyzna w policyjnym mundurze. Trzymał w rękach długopis i notes.
- N... nie... chyba nie. - Odpowiedziała Stormie ledwo powstrzymując się od łez. Czuła, że kręci się jej w głowie, więc kurczowo trzymała rękę męża, aby nie upaść. Powoli wzięła kilka oddechów, by uspokoić przyspieszone bicie serca.
- Państwo wybaczą, ale muszę o to zapytać. Gdzie państwo byli w czasie, gdy doszło do tej tragedii? - Zapytał pan Blue.
- Byliśmy z dziećmi u dziadków za miastem. Ross też miał jechać, ale powiedział wczoraj, że umówił się ze swoją narzeczoną. Gdy wróciliśmy Riker znalazł go w kuchni. - Wyjaśnił Mark i objął żonę ramieniem, aby ją uspokoić.
- Dobrze, skontaktujemy się z państwem gdy dowiemy się czegoś więcej. - Powiedział komisarz i schował notes do kieszeni. - Daryl, chodź. - Powiedział do Azjaty, który skończył właśnie przesłuchiwać roztrzęsioną Laurę. Oboje podeszli po chwili do drzwi. - Do widzenia. - Powiedział łapiąc klamkę.
- Do widzenia. - Odpowiedziała im rodzina. Policjanci wyszli, a rodzina usiadła w salonie na kanapie i fotelach. Rodzicie opowiedzieli im wszystko z najmniejszymi szczegółami.
- Musimy cierpliwie czekać. Ross to silny chłopak, da sobie radę. - Powiedziała zmartwiona Rydel przytulając do siebie drżącą Laurę.
- Rydel ma rację, musimy żyć jak wcześniej. Ross by tego chciał. - Zgodził się Mark, choć te słowa ledwo przeszły mu przez gardło.

- Idźcie do swoich pokoi i odpocznijcie. - Powiedziała Stormie, a dzieci wykonały jej polecenie. Każdy martwił się o Rossa, jednak obiecali sobie, że postarają się żyć normalnie. Mieli przed sobą najtrudniejsze zadanie w życiu, ale z miłości chcieli je wykonać. Dalszy dzień minął im spokojnie i na szczęście udało im się zasnąć spokojnie. No może nie wszystkim...
**************
Tam, tam, tam, poproszę o werble. Jak wam się podoba rozdziałek? Ach, myśleliście, że kończę bloga? Nic z tych rzeczy, jeszcze nie nastał jego czas. Chcę go zakończyć w wielkim stylu, ale to odrębny temat. Piszcie swoje opinie na temat nowej części. Jeśli chcecie to piszcie jakże jak waszym zdaniem to powinno się skończyć lub podejrzenia co do tego jaki będzie epilog.
Madame Lynch

poniedziałek, 21 marca 2016

(101) 27. Miasto Miłości & Koncert Cz. 2: Propozycja & Kłopoty

*Narrator*
- Ross, ja... - Powiedziała w końcu Laura, jednak przerwała na chwilę. - Jasne, że zostanę twoją żoną! - Wykrzyczała wręcz, a chłopak wsunął na jej chudego palca piękny srebrny pierścionek, po czym wstał. Dziewczyna mocno go przytuliła i złączyli się w długim, namiętnym pocałunku. Towarzyszyły im gromkie brawa, gwizdy i wiwaty. Rydel stała wzruszona wtulając się w ramiona swojego ukochanego chłopaka – Ella, a reszta zespołu uśmiechała się uroczo.
- Żegnaj Paryżu! - Wykrzyczał zespół kilka minut później kłaniając się po czym zeszli ze sceny. To był ich ostatni kraj w Europie. Mieli teraz kilkumiesięczną przerwę świąteczną. Nie będę się zbytnio rozwodzić co było potem, więc przejdę od razu do konkretów.
<Kilka dni później. Los Angeles>
Jako przyszła pani Lynch czułam się świetnie. Nadal nie mogło dojść do mojej świadomości wydarzenie sprzed kilku dni. Bardzo cieszyłam się, że Ross chce być ze mną już do końca naszych dni, bo moje zdanie było identyczne. Pragnęłam wychowywać z nim nasze dzieci i się wspólnie z nim zestarzeć. O niczym innym nie marzyłam tylko o tym by spędzić z nim każdą następną chwilę mojego życia. Wracając od lekarza prowadzącego moją ciążę długo myślałam, zresztą jak zawsze ostatnio. Ciągle miałam przed oczami wizję mnie i Ross jako szczęśliwej, pokonującej wszystkie przeciwności losu rodziny. Wyobraziłam sobie nasz ślub, narodziny synka i wychowywanie go. Byłam bardzo podekscytowana taką wizją przyszłości. Idąc chodnikiem tak się zamyśliłam, że nawet nie spostrzegłam, że na kogoś wpadłam. Nim się spostrzegłam leżałam na tym kimś na ziemi. Odruchowo podniosłam głowę i aż mnie zamurowało.
- Może to przypadek, a może przeznaczenie, ale widzę, że lecisz na mnie. - Powiedział tym swoim pewnym i cwaniackim tonem. Czułam jak lustruje mnie wzrokiem.
- Cody, możesz jedynie pomarzyć. - Wycedziłam przez zęby i błyskawicznie wstałam z chłopaka, który po kilku sekundach stanął na wprost mnie uśmiechając się przy tym cwaniacko.
- Nie mów, że ani trochę cię nie kręcę. - Powiedział pewny siebie zbliżając się do mnie.
- Z kłamcami się nie zadaję. - Rzekłam złośliwie i odwróciłam się na pięcie, jednak chłopak złapał mnie mocno za rękę i przyciągnął do siebie. Trzymał teraz obie moje ręce, a ja czułam jego oddech na szyi. Próbowałam się wyrwać, ale Christian z każdą moją próbą trzymał mnie coraz mocniej. Przestraszyłam się nie na żarty. Z każdą kolejną sekundą zbliżał się do mnie coraz bardziej. Kiedy był już niebezpiecznie blisko chciałam się odsunąć, ale jego siła była zbyt wielka, nie udało mi się. Już chciał mnie pocałować, gdy nagle pomiędzy nami pojawił się mój osobisty bohater. Wszystko działo się tak szybko, że nim się zreflektowałam chłopak zdążył wbić się pomiędzy nas. Odepchnął mnie lekko, a na Christiana rzucił się z pięściami.
- Christian, przegiąłeś, nie pozwolę ci się zbliżyć do Lau. Nigdy więcej jej nie tkniesz. - Powiedział wręcz kipiąc z wściekłości. Nigdy nie widziałam Rossa aż tak zdenerwowanego, a przecież znam go nie od dziś.
- Ross, zostaw go. Nie warto. - Powiedziałam ciągnąc blondyna za ramię.
- Właśnie, Rossiu. Posłuchaj swojej dziewczyny i lepiej zmiataj stąd zanim oberwiesz. - Rzekł nadal pewny siebie Cody nie przestając się uśmiechać.
- Posłuchaj mnie idioto. - Powiedział trzymając chłopaka za ubrania. - Odczep się od nas raz na zawsze, jasne? - Zagroził.
- Bo co? - Nie dawał za wygraną. Ross już miał zamiar go uderzyć, ale w ostatnim momencie go powstrzymałam.
- Ross, daj spokój. - Powiedziała i odciągnęłam go na bok.
- Dobrze, kochanie. - Zgodził się i pocałował mnie co oczywiście odwzajemniłam. Razem udaliśmy się w stronę domu.
- Jesteś tylko tchórzem. Nikim więcej! - Krzyczał Cody na całą ulicę.
- Nie zwracaj na niego uwagi. On kłamie. - Szepnęłam Rossowi do ucha, aby go uspokoić, gdyż widziałam jak zaciska pięści z wściekłości.
- No dawaj, uderz mnie, ulży ci. - Nadal próbował go sprowokować. Ross nic nie odpowiedział tylko złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę domu.
- Jeszcze cię zniszczę! - Krzyknął Cody, jednak ani ja, ani chłopak go nie słuchaliśmy. Szliśmy za rękę w zupełnej ciszy.
- Kochanie... - Zaczął nagle blondyn i przystanął na chwilę po czym złapał mnie za obie dłonie i spojrzał w oczy.
- Tak? - Zapytałam zainteresowana.
- Dużo myślałem o naszym ślubie i doszedłem do wniosku, że dobrze by było gdybyśmy się hajtnęli przed narodzinami syna. - Powiedział i uśmiechnął się.
- Serio chcesz stanąć przy ślubnym kobiercu z kobietą z takim dużym brzuchem? - Rzekłam odruchowo patrząc na uwydatniony brzuch.
- Lau, jesteś kobietą mojego życia. Nie ważne jak wyglądasz, ważne, że cię kocham i żenię się z tobą, a nie twoim brzuchem. - Powiedział żartobliwie, a ja się wzruszyłam.
- Kocham cię, Rossy. - Rzekłam przysuwając się do chłopaka.
- Kocham cię, Lau. - Odpowiedział mi i lekko musnął moje usta przesuwając dłonią po brzuchu.
- To może za dwa tygodnie? - Zaproponowałam gdy byliśmy już pod moim domem i z ciekawością oczekiwałam odpowiedzi..
- Jasne, jutro ustalimy szczegóły, a teraz odpocznij. - Odpowiedział i pocałował mnie czule w czoło, a ja czułam jakbym unosiła się nad ziemią.
- Pa – Powiedziałam otwierając drzwi do domu.
- Pa – Odpowiedział mi i przez chwilę patrzył jak znikam za drzwiami. Przez okno zobaczyłam, że po chwili i on poszedł do siebie. Byłam zmęczona, więc weszłam do pokoju i położyłam się spać ściągając wcześniej buty. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam.
*Ross*
Gdy wróciłem do domu nikogo w nim nie zastałem. Nie powiem, powiało strachem. Szybkim krokiem poszedłem do kuchni i odgrzałem sobie obiad. Z tym zestawem poszedłem do salonu, włączyłem telewizję i zacząłem jeść zupę pomidorową. Delektując się jej smakiem usłyszałem jakiś szelest w kuchni.
- To pewnie moja wyobraźnia. - Usprawiedliwiłem się i dokończyłem jeść posiłek. Miskę odstawiłem na róg stolika po czym położyłem na jego środku nogi. Oglądając stare odcinki Austin& Ally przypominałem sobie czasy gdy kręciliśmy ten serial. Czasy mojego potajemnego zainteresowania Laurą. Moment, w którym zaczęliśmy być razem. I tak z myśli o serialu przeszedłem na refleksje dotyczące miłości mojej i Lau. Byłem jej wdzięczny, ogromnie wdzięczny, za to, że przy mnie jest, była i będzie. Owszem, mieliśmy wiele upadków i przeszkód, ale to, że je przezwyciężaliśmy tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to miłość na całą wieczność, a może i dłużej. Już wiem, że będę tego uczył nasze dzieci, wnuki, a nawet prawnuki. Będą miały przed sobą przykład wiecznej miłości i prawdziwego oddania.
Myśląc o mojej kochanej Lau usłyszałem ten sam niepokojący szelest z kuchni. Wyciszyłem, więc telewizor i wsłuchiwałem się. Po chwili, gdy dźwięk się powtórzył, powoli wstałem i jeszcze wolniej i ostrożniej podążyłem w kierunku kuchni. Mocno pchnąłem drzwi i wszedłem do środka, jednak nikogo tam nie było. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Ręce do góry, śmieciu! - Usłyszałem nagle za sobą, więc odwróciłem się szybko. Zobaczyłem wysokiego mężczyznę ubranego na czarno, z kominiarką na głowie mierzącego do mnie z rewolwera. - Nie będę dwa razy powtarzał! - Powiedział bardziej stanowczo, więc wykonałem jego polecenie.
- Co tu robisz? - Zapytałem spokojnie z rękami w górze.
- Interesy. - Odpowiedział jednym stanowczym słowem i zbliżył się do mnie wciąż we mnie mierząc. - Nie zabiję cię, spokojnie. - Rzekł, jednak wcale mnie to nie uspokoiło. Chodź na zewnątrz mogłem wyglądać na spokojnego, tak naprawdę, w głębi duszy okropnie się bałem. Bałem się, że zginę, a wtedy moja rodzina i Laura zostaną sami, że nigdy nie zobaczę mojego syna i tego jak dorasta. Strasznie mnie to przerażało. Nie chciałem tak skończyć. Wziąłem więc kilka oddechów i spojrzałem w kierunku napastnika.
- A więc co zrobisz? - Zapytałem obawiając się odpowiedzi.
- Nie wiem. – Odrzekł. - Jeszcze nie wiem. - Dodał po chwili.
- Słuchaj, weź co chcesz, naprawdę tylko pozwól mi żyć. - Powiedziałem.
- Kusząca propozycja, ale nie skorzystam. - Powiedział i włożył pistolet do kieszeni po czym zbliżył się do mnie. Nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, zamaskowany mężczyzna uderzył mnie pięścią w twarz. Ostatnie co pamiętam to mnie upadającego, a potem poczułem okropny ból w potylicznej części głowy. Leżąc na ziemi złapałem się za tył czaszki i spojrzałem na dłoń – ciekła po niej krew. W tej chwili z bólu zamknąłem oczy i zasnąłem... na zawsze.
*********
Witajcie ludziska. Jak wam się podoba finał opowieści? Spodziewaliście się takiego zakończenia. Od razu mówię, poczekajcie do czwartku bo mam dla was notatkę niespodziankę. Komentujcie, wyrażajcie swoje opinie, ale mam nadzieję, że mnie nie nienawidzicie za taki koniec.
Madame Lynch

piątek, 26 lutego 2016

(100) 26. Miasto miłości & Koncert Cz. 1

*Narrator*
Minęło już kilkanaście długich tygodni od rozpoczęcia trasy. W tym czasie R5 odwiedzili wiele państw europejskich, m.in. Włochy, Portugalię, Hiszpanię, Austrię, Węgry oraz Niemcy, ale także wiele innych. Dzisiaj zawitali do kolejnego na liście miasta nazywanego często „Miastem Miłości” - Paryża. Laura kocha to miasto, więc cieszyła się podwójnie z tej rewelacji. - Ale tu pięknie. - Powiedziała szatynka z zachwytem mijając Wieżę Eiffla. Kroczyła po paryskim bruku trzymając za rękę swojego ukochanego. Było około południa kiedy zameldowali się w hotelu. Po zjedzonym obiedzie i krótkim zwiedzeniu miasta udali się do klubu, w którym miał odbyć się koncert. W ciągu kilkunastu minut w klubie zebrali się fani zespołu. Jak zawsze, Ryland rozgrzewał publiczność przed pojawieniem się na scenie R5. Jednakże wcześniej, na tak zwanym Meet & Greet fani mogli pytać zespół o co tylko chcieli.
- Ross, czy jest coś co bardzo chciałbyś teraz zrobić? - Zapytał fan stojący w pierwszym rzędzie.
- Owszem. - Zaczął. - Chciałbym zjeść lody waniliowe. - Zażartował, jak to zawsze miał w zwyczaju. - A tak na serio to chciałbym dla was zaśpiewać. - Powiedział uśmiechając się do fana na co reszta odpowiedziała mu gromkimi brawami.
- Rydel, jaka jest twoja ikona stylu? - Zapytała po chwili młoda fanka, której blondynka udzieliła głos.
- Trudne pytanie, ale chyba nie mam ikony stylu. Staram się ubierać tak jak chcę i nosić to co mi się podoba i w czym jest mi dobrze. - Rzekła zadowolona.
- Tak, ostatnio, nawet zwinęła mi koszulkę, bo się jej bardzo spodobała. - Dopowiedział Ellington, na co reszta się zaśmiała, a Delly odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. - Też cię kocham, bejbs. - Szepnął jej do ucha. To sprawiło, że blondynka przytuliła się do niego.
- Riker, czy twoim zdaniem Ell to dobry kandydat na męża dla Rydel? - Zapytała fanka na oko 19-letnia. Ross gdy tylko to usłyszał uśmiechnął się i klepnął przyjacielsko Ratliffa.
- Owszem, a nawet bardzo dobry. - Powiedział Riker.
- Nie powiedziałbym. - Rzekł zabawnie Rocky udając obrażonego.
- Rocky, kochanie, ciebie też kocham. - Zażartował Ratliff głaszcząc przyjaciela po policzku. Wszyscy zebrani nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Nagle w klubie rozległa się melodia co poniektórym doskonale znana. To Ross usiadł przy keyboardzie i grał "Marsz weselny". Wszyscy wybuchli nie pohamowanym śmiechem a Ross jako jedyny starał się zachować kamienny wyraz twarzy, jednak nie wytrzymał zbyt długo. Po kilku sekundach i on się śmiał.
Po Meet & Greet zespół poszedł do garderoby się przebrać i chwilę odpocząć. Mieli bowiem półtorej godziny nim Ryland skończy rozgrzewać publiczność.
- W tej koszuli wyglądasz bardzo przystojnie. - Powiedziała Laura do swojego chłopaka zapinając guziki jego górnej części stroju.
- Dobrze, że nie jesteś moją stylistką, bo nie mógłbym zrobić tego. - Rzekł i pocałował wybrankę swojego serca, co ona oczywiście odwzajemniła.
- Możemy porozmawiać na osobności? - Zapytała, na co chłopak nie odpowiedział tylko pociągnął ją w odległe miejsce. Wyszli na balkon. Przed nimi rozpościerał się nocny krajobraz Paryża. Nocna iluminacja Wieży Eiffla jeszcze bardziej nadawała romantyzm tej chwili. - Ross, ja... - Powiedziała, jednak przerwała w połowie zdania. Stali w blasku lamp, więc doskonale widzieli swoje wyrazy twarzy. - Muszę ci coś powiedzieć. - Powiedziała nieśmiało. Nie chciała, aby coś przerwało tą chwilę, bowiem w końcu chciała wyznać prawdę. Bez żadnych komplikacji, przerywników czy przeszkód. Chciała po prostu zdradzić chłopakowi jaka jest prawda. - Ja... - W tej chwili głos jej stanął w gardle. Nie mogła wykrztusić ani słowa. Ross widząc jej zakłopotanie postanowił przerwać tą niezręczną ciszę.
- Który to miesiąc ciąży? - Zapytał co ewidentnie zszokowało szatynkę, bo aż spojrzała mu prosto w oczy z pełnym zaskoczeniem.
- Skąd wiesz? Kto ci powiedział? - Zapytała wciąż oszołomiona.
- Ty sama, w samolocie do Rzymu. - Powiedział i uśmiechnął się, a 19-latkę nagle olśniło. Przypomniało się jej jak szepnęła mu, że jest w ciąży, ale nie sądziła, że ten to usłyszał, że dowiedział się o tym. - Ale wolałem abyś powiedziała mi to prosto w oczy. - Powiedział lekko rozczarowany. - Myślałaś, że się nie ucieszę i cię zostawię? Serio za takiego mnie masz? - Dokończył z wyraźnym smutkiem.
- Rossy, to nie tak. - Rzekła i podeszła do niego bliżej. - Po prostu nie miałam odwagi, a jak już ją zdobyłam to zawsze coś stawało mi na drodze lub przerywało, przepraszam. - Chłopak nic nie odpowiedział tylko pocałował ją w policzek. - A odpowiadając na twoje pytanie, to czwarty miesiąc. Będziemy mieli syna. - Dokończyła po chwili.
- Będę ojcem. - Powiedział zadowolony. - Będę ojcem!!! - Powtórzył, tym razem wykrzykując tak głośno, że w okolicy rozniosło się echo.
- Spokojnie. - Powiedziała Laura ledwo panując na śmiechem. Ross, czując, że jego serce i dusza przepełnia się radością, przytulił ją mocno do siebie i podniósł kręcąc dookoła siebie. Nastolatka wcześniej oplotła ręce wokół jego szyi. Oboje bardzo cieszyli się z takiego obrotu sytuacji.
- Pokaż mi tego maluszka. - Powiedział postawiwszy dziewczynę na balkonowych kafelkach. Dziewczyna lekko podwinęła luźną koszulkę odsłaniając tym samym swój lekko większy niż kilka miesięcy wcześniej brzuch, a blondyn delikatnie przejechał po nim swoją ciepłą dłonią. - Za kilka miesięcy będziemy szczęśliwymi rodzicami. - Powiedział zadowolony i pocałował dziewczynę w usta. Jego radość była jak najbardziej szczera, bowiem cieszył się, że będzie miał potomka. Tym bardziej, że będzie to męski potomek. Nie żeby nie chciał mieć córki, ale wiadomo jak jest z facetami. Jak chcą mieć dziecko to zazwyczaj troszkę bardziej liczą na syna. Para objęła się i wróciła do reszty zespołu, gdyż zaraz miał zacząć się koncert. Postanowili jeszcze nie mówić reszcie o ciąży, przynajmniej nie teraz. Nie w tej chwili. Stanęli za kurtyną i czekali aż Ryland skończy rozgrzewać publiczność. - Chciałbym Laura żebyś tutaj stanęła. Będę cię widział ze sceny, a wtedy mi się lepiej śpiewa, dobrze? - Powiedział Ross do szatynki i pokazał jej miejsce, w którym miała stanąć.
- Dobrze, powodzenia. - Powiedziała i pocałowała swojego chłopaka w policzek, po czym oboje się przytulili.
- Nie chcę wam przeszkadzać gołąbeczki, ale Ross, za kilka sekund wchodzimy. - Powiedział Rocky pojawiając się przy zakochanych po kilku minutach. I faktycznie, w tle dało się słyszeć piosenkę „We are family” co oznaczało, że po jej zakończeniu powinni wbiec na scenę i przywitać publiczność. Para odsunęła się od siebie i stanęli na wprost siebie. Po chwili cały zespół wszedł na scenę i zaczęło się show. Publiczność bawiła się świetnie, a zespół dawał z siebie wszystko. Zaśpiewali kilka piosenek z najnowszego albumu oraz kilka z pierwszego krążka. Laura w tym samym czasie stała za kulisami i patrzyła z miłością jak jej ukochany tańczy i śpiewa dając z siebie wszystko. Wiedziała, że muzyka jest dla blondyna wszystkim, że będąc na scenie daje z siebie sto jeden procent, całe serce, duszę. Teraz, gdy Ross dowiedział się o ciąży, czuła jeszcze większą euforię. Od razu wyobraziła sobie ich idących z czwórką dzieci przez miasto, szczęśliwych, emanujących miłością i radością. Chciała z nim być już na zawsze, bo wiedziała, że nawet u schyłku jej życia, nadal będzie go kochać, wciąż niezmiennie. Wsłuchiwała się w każde słowo wydobywające się z jego ust. Zamknąwszy oczy poczuła, że odpływa. Znalazła się zupełnie w innym miejscu. Z Rossem, z dala od reszty świata.
- Lau... - Usłyszała nagle za sobą głos, który przebił powłokę jej myśli. Gwałtownie zeszła na ziemię i odwróciła się przodem do rozmówcy. Stał przed nią Ryland. - Wszystko w porządku? - Zapytał.
- Tak RyRy, lepiej być nie mogło. - Odpowiedziała i rozczochrała ciemne włosy nastolatka. Ten szybko je poprawił i objął dziewczynę. Oboje w takiej pozycji oglądali koncert w zupełnym milczeniu. Show było wręcz fenomenalne, każdy się świetnie bawił. Jednakże w ostatnich sekundach koncertu wydarzyło się coś kompletnie nieoczekiwanego, nieprzewidywalnego. Ross podszedł do każdego z członków zespołu i szepnął im coś na ucho. Po chwili podszedł do keyboardu i usiadł przed nim. Reszta zespołu usiadła na podeście i z zaciekawieniem patrzyli na nastolatka. Wokół panowała kompletna, niczym niezmącona cisza. Nikt do końca nie wiedział o co chodzi, poza samym Rossem.
- Chciałbym wam przedstawić piosenkę mojego autorstwa. Napisałem ją dla pewnej dziewczyny, która zawładnęła moim sercem już dość dawno, ale chciałbym pokazać jej co czuję. - Przemówił do publiczności i zaczął grać. Po chwili w sali rozległ się również jego czysty, delikatny głos.

I've just come to realize the fire in your eyes for me
And baby all these little sparks ignite until I just can't breathe

And time and time and time and time and time again
I'm lying in the dark, and wondering where you are
I'm tryna, tryna, tryna find the medicine
Straight into my heart, it's tearing me apart

I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up
I'm a believer, believe me
This love is a drug
I'm dying, I can't get enough
I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up

I haven't slept a couple nights
Been staring at the ceiling again
The side effect I know too well
I'm addicted to the feeling

W pewnej chwili zespół postanowił pomóc chłopakowi i stanęli przy swoim instrumentach. Rydel zajęła miejsce Rossa, a ten stanął na środku sceny. Patrzył cały czas we wzruszone oczy swojej dziewczyny. Będąc coraz dalej końca piosenki zaczął do niej powoli podchodzić. Będąc już tuż obok niej złapał ją za rękę i delikatnie pociągnął na scenę. Ta, choć oszołomiona, oddała się mu. Po chwili oboje stali już na scenie, a publiczność krzyczała i klaskała w niebo głosy ze szczęścia. Zespół także był bardzo wzruszony tym widokiem. Rossa tańczył przy Laurze śpiewając kolejne wersy tekstu.

And time and time and time and time and time again
I'm living in a dream, or somewhere in between
I'm tryna, tryna, tryna find the medicine
It's everything I need, you're the remedy

I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up
I'm a believer, believe me
This love is a drug
I'm dying, I can't get enough
I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up

Doctor, doctor, bottle it up
I'm a believer, believe me, this love is a drug
I'm dying, I can't get enough
Doctor, doctor

I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up
I'm a believer, believe me
This love is a drug
I'm dying, I can't get enough
I'm screaming, "Doctor, doctor"
Bottle it up *

Ostatnie słowo zaśpiewał mając twarz tuż przed jej. - To było piękne. - Powiedziała wzruszona szatynka ledwo powstrzymując łzy szczęścia i przytuliła kochanego.
- Lau, chcę żebyś tę chwilę zapamiętała do końca życia. Zasługujesz na to co najlepsze, a ja chcę ci to dać. Wiesz, że nie umiem bez ciebie żyć. Moje serce bez ciebie krwawi. Teraz gdy nasza miłość przetrwała tak wiele przeszkód, wiem, że niczego bardziej nie pragnę niż spędzić z tobą resztę mojego życia. - Powiedział i uklęknąwszy na jedno kolano wyjął z kieszeni małe granatowe pudełeczko i otworzył je pokazując zszokowanej dziewczynie jego zawartość. - Laura Marie Marano, czy uczynisz mnie najszczęśliwszym facetem na świecie i wyjdziesz za mnie? - Szatynka wciąż oszołomiona patrzyła na niego. Nie wiedziała co powiedzieć, zaskoczył ją. Wokół nich nikt się nie odezwał choćby słowem, nikt nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Wszyscy z zaciekawieniem i zainteresowaniem patrzyli na parę i oczekiwali odpowiedzi dziewczyny. Tymczasem ona toczyła wewnętrzną walkę z samą sobą.
 CIĄG DALSZY NASTĄPI...

* - Piosenka „Doctor, Doctor” - R5.
******************
Hej wam, w końcu udało mi się wstawić rozdział. To już setka, dlatego taki zwrot akcji i rozdział podzielony jest na dwie części. Jak wam się podoba? Dodatkowo dziękuje wam, że byliście ze mną przez cały ten czas i nie opuściliście gdy było ciężko. Piszcie komentarze.
Madame Lynch